niedziela, 22 listopada 2020

 


John Frusciante - Maya

Wielkie nazwisko, wieloletni gitarzysta Red Hot Chili Peppers, nowa solowa płyta. Wydawać by się mogło, że będzie to gratka dla fanów kalifornijskiego rocka. Nic z tych rzeczy. W zasadzie trudno określić odbiorcę tej muzyki. Pierwsze przedpremierowe dźwięki można było usłyszeć w mediach społecznościowych m.in. na  profilu Venetian Snares. Krótki klip video, połamane rytmy, ale w dosyć przystępnej formie. Wtedy jeszcze byłem przekonany, że nadchodzi kolejna płyta VS, ale coś jednak nie grało.

Pewnie jak z każdym muzykiem, nadszedł czas, by złagodzić swoją muzykę i trafić do szerszego odbiorcy, no trudno. Wchodzę w opis, a tam nic, tylko hasztag #johnfrusciante. O co chodzi? Kojarzę człowieka z RHCP, ale to na pewno nie o nim. Pewnie jest jakaś literówka i chodzi o pseudonim artystyczny. Wspomnieć należy, że Venetian Snares, na profilu którym znalazły się pierwsze dźwięki MAYA, to czołowy przedstawiciel jednego z najcięższych gatunków muzyki elektronicznej. Tym bardziej wzbudziło to moje podejrzenia. Szukam dalej u wujka googla, a tam rzeczywiście, John Frusciante z RHCP wydaje solową płytę z elektroniką. Nie zastanawiałem się długo, będzie dobrze. Preorder zamówiony, bo przecież płyta wydawana pod skrzydłami Aarona Funka, nie może być zła.

I źle nie jest, ale do czegoś odkrywczego jeszcze daleko. Minął już miesiąc odkąd słucham Mayi, i w zasadzie można by już skończyć analizę albumu. Nie ma w nim nic, co by przykuwało na dłużej. Ot, poprawne bawienie się muzyką breakbeat, idm, jungle. Trzeba jednak mocno zaznaczyć, że mowa tu raczej o nawiązaniach do lat '90. I tu jest największy problem tej płyty. Dla fanów rocka będzie to ciekawa pozycja, ale dla słuchaczy elektroniki już mniej. Niczego odkrywczego tutaj nie znajdziemy. I nie chodzi o tworzenie nowych, unikalnych połączeń, brzmień, pokazywanie technicznych sztuczek. Zabrakło tutaj magnesu, ducha płyty, tego czegoś. Jest w tej płycie sporo szaleństwa, ale trzymanego w bezpiecznych ryzach. Nadaje się do radia do alternatywnych nocnych audycji, nie szokuje, ale i nie porywa.

Trzeba wspomnieć, że "Maya" to imię zmarłego niedawno kota Johna. Tak, kota, który był z nim od 15 lat. Nawet nie wiem jak to skomentować w kontekście tej płyty. Stawiam tu kropkę. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz