Wielkie nazwisko, wieloletni gitarzysta Red Hot Chili Peppers, nowa solowa płyta. Wydawać by się mogło, że będzie to gratka dla fanów kalifornijskiego rocka. Nic z tych rzeczy. W zasadzie trudno określić odbiorcę tej muzyki. Pierwsze przedpremierowe dźwięki można było usłyszeć w mediach społecznościowych m.in. na profilu Venetian Snares. Krótki klip video, połamane rytmy, ale w dosyć przystępnej formie. Wtedy jeszcze byłem przekonany, że nadchodzi kolejna płyta VS, ale coś jednak nie grało.
Pewnie jak z każdym muzykiem, nadszedł czas, by złagodzić swoją muzykę i trafić do szerszego odbiorcy, no trudno. Wchodzę w opis, a tam nic, tylko hasztag #johnfrusciante. O co chodzi? Kojarzę człowieka z RHCP, ale to na pewno nie o nim. Pewnie jest jakaś literówka i chodzi o pseudonim artystyczny. Wspomnieć należy, że Venetian Snares, na profilu którym znalazły się pierwsze dźwięki MAYA, to czołowy przedstawiciel jednego z najcięższych gatunków muzyki elektronicznej. Tym bardziej wzbudziło to moje podejrzenia. Szukam dalej u wujka googla, a tam rzeczywiście, John Frusciante z RHCP wydaje solową płytę z elektroniką. Nie zastanawiałem się długo, będzie dobrze. Preorder zamówiony, bo przecież płyta wydawana pod skrzydłami Aarona Funka, nie może być zła.I źle nie jest, ale do czegoś odkrywczego jeszcze daleko. Minął już miesiąc odkąd słucham Mayi, i w zasadzie można by już skończyć analizę albumu. Nie ma w nim nic, co by przykuwało na dłużej. Ot, poprawne bawienie się muzyką breakbeat, idm, jungle. Trzeba jednak mocno zaznaczyć, że mowa tu raczej o nawiązaniach do lat '90. I tu jest największy problem tej płyty. Dla fanów rocka będzie to ciekawa pozycja, ale dla słuchaczy elektroniki już mniej. Niczego odkrywczego tutaj nie znajdziemy. I nie chodzi o tworzenie nowych, unikalnych połączeń, brzmień, pokazywanie technicznych sztuczek. Zabrakło tutaj magnesu, ducha płyty, tego czegoś. Jest w tej płycie sporo szaleństwa, ale trzymanego w bezpiecznych ryzach. Nadaje się do radia do alternatywnych nocnych audycji, nie szokuje, ale i nie porywa.
Trzeba wspomnieć, że "Maya" to imię zmarłego niedawno kota Johna. Tak, kota, który był z nim od 15 lat. Nawet nie wiem jak to skomentować w kontekście tej płyty. Stawiam tu kropkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz